„i gniew różny od ognia
pożycza
od niego
wielomównego
języka”
Zbigniew Herbert, Chciałbym opisać
EMEN
Z
wściekłości kopnąłem najbliższą mnie rzecz, którą okazała się być kamienna
figurka człowieka na wychodku. A w każdym razie tak mi się wydało, bo postać
poturlała się szybko na drugi koniec saloniku. Zabolała mnie stopa, przez co moja furia stała się jeszcze większa i nie uspokoiłem się, dopóki nie rozwaliłem
wszystkiego w pobliżu drzwi.
Dopiero
wtedy zacisnąłem zęby i zdołałem przekonać samego siebie, że to wcale mi nie
pomaga i tak naprawdę może tylko pogorszyć sytuację. Poszukałem więc wzrokiem
najbliższej lampy i szybko ją rozpaliłem, chociaż nadal lekko drżały mi ręce.
Dzięki
światłu zdołałem zobaczyć o wiele więcej. Pobojowisko nie wydawało się już
takie straszne i wielkie, ale może to dlatego, że udało mi się zepchnąć połowę
rzeczy w głąb salonu.
Minimalistyczne
meble leżały w dziwnych pozycjach przed kominkiem. Trudno było dostać się tam,
nie depcząc po jakichś arkuszach i połamanych piórach. Podniosłem jedną z
licznych figurek z podłogi. Ta została wykonana z drewna, bardzo rzadkiego
surowca tu, na południu. Rozpoznałem ją. Cohel przywiózł ją z Khoid, ze swojego
pokoju. Pamiętałem, jak bardzo jej mu zazdrościłem. Przedstawiała ojca naszego
ezeola z włócznią wbitą w niedźwiedzia w ręku. Zwierzę ukazano w agonii z
niezwykłymi detalami. Nie wiedziałem, kto ją wyrzeźbił. Schowałem ją do
głębokiej kieszeni płaszcza jako przypomnienie, że Cohel nie opuścił tego
miejsca dobrowolnie. Nie zostawiłby wtedy tej figurki, która była jedyną rzeczą
prócz ubrań i ksiąg, którą zabrał z północy. Napisał mi kiedyś, że musiał ją
schować przed swoją żoną, która się jej bała. Śmiałem się wtedy, gdyż byłem
mały i nie wszystko rozumiałem. Ale teraz wiedziałem, że Sariana nie obawiała
się samej figurki, a tego, co sobą reprezentowała. Nadal jednak nie potrafiłem
postawić się na jej miejscu i jej strach brałem za irracjonalny.
Po
krótkiej próbie odnalezienia jakichś śladów poczułem zrezygnowanie. Jasne było,
że ktoś chciał coś tutaj znaleźć. I kto wie, może się udało? Bo, kurwa, ja nie
mogłem. Wszystko było jednym wielkim bałaganem. Usiadłem na oparciu sofy i
zacząłem się intensywnie wpatrywać w tylną ścianę kominka. Była prawie cała
osmalona, ale chociaż dotykałem jej wcześniej, nie dało się wyczuć już ciepła.
Dzięki temu mogłem w jakiś – niezbyt przydatny – sposób określić okres
zniknięcia mojego brata. Niestety, mogło się to zdarzyć wczoraj lub prawie miesiąc
księżycowy wcześniej, gdyż wtedy Cohel napisał ostatni list do nas.
Czułem
się bezradny i nie opuszczała mnie wściekłość na samego siebie i tego, kto to
zrobił. Dlaczego nie potrafiłem zrobić niczego porządnie? Dlaczego, do jasnej
cholery, gdy wybrałem się z pieprzonym listem na południe, nie mogłem go
zwyczajnie dostarczyć? Co takiego zrobił Cohel, że ostatecznością stała się
likwidacja? I czemu Querynn nie mógł mi niczego wyjaśnić?
Właściwie,
nie. To mój brat powinien mi wszystko wyjaśnić. Miałem szczerą nadzieję, że
jeszcze żyje, bo bardzo chciałem się z nim policzyć.
W
tej chwili poczułem wielką ochotę, by otworzyć tę grubą kopertę, lecz w porę
się powstrzymałem. Jeżeli było to coś dla Cohela, to wiedza zawarta w liście
mogła być dla mnie wyrokiem. Poza tym obiecałem bratu, że dostarczę mu
nienaruszoną przesyłkę. Ciekawe, czy odebrał mój list.
Mogłem
to łatwo sprawdzić. Wstałem i zacząłem przeszukiwać pokój. Dość szybko
znalazłem odpowiedni dokument, a tuż obok niego natknąłem się na interesujący
arkusz papieru. Wyglądał na egzemplarz jakiejś księgi wyrwanej z okładki. Nie
było tytułu, za to na pierwszej stronie ktoś przekreślił słowo bezpieczny.
Wiedziałem, że Cohel uwielbia zagadki i od razu pomyślałem, że zostawił mi
jakieś wskazówki. Przewertowałem szybko strony i odkryłem kilka innych
podkreślonych lub przekreślonych słów. Góra, list, zaufanie, miłość, brat.
Potem zerknąłem na list, który wysłałem mu trzy tygodnie temu. Ktoś zaznaczył w
nim zdanie, w którym obiecywałem dostarczyć przesyłkę w idealnym stanie.
Zrozumiałem
przekaz, w końcu nie byłem głupi. Jeszcze zanim wyruszyłem na poszukiwania,
chciałem się upewnić, czy to wszystko. Na wszelki wypadek zabrałem jeszcze
kilka drobiazgów, lecz nie znalazłem już nic znaczącego.
Stwierdziłem,
że ruszę dopiero jutro. Eliach i ja zasłużyliśmy na odpoczynek, a było już zbyt
późno, by szukać gospody.
KAIRA
Kolejny
poranek, kolejna przechadzka. Wdychałam poranne powietrze, które z każdym dniem
stawało się coraz bardziej wilgotne, zwiastując nadejście drugiej pory roku. Rośliny
zaczynały ponownie rozkwitać i pewne miejsca w mieście, które widać było ze
wzgórza, zaczynały się zielenić. Nareszcie Sonnera przestawała wyglądać jak
kamienna pustynia położona nad rozległymi, błękitnymi wodami.
Dzisiaj
nie błądziłam bez celu po wielkim, sztucznym ogrodzie, lecz stałam w miejscu,
czekając na pewne wydarzenia, o których poinformowano mnie już kilka dni
wcześniej. Obejmowałam się ramionami, próbując opanować dreszcze, z pewnością
niespowodowane chłodem. Nie do końca chciałam tu być, lecz złożyłam obietnicę i
mimo strachu nie ruszałam się z miejsca, obserwując budzących się do życia
biedaków, którzy nie mogli sobie pozwolić na marnowanie dnia tak, jak
mieszkańcy zamku. Można by w takim razie uznać, że i ja do nich należę i chyba
byłoby w tym ziarnko prawdy. Mimo to należałam do tych „zamkowych” i z
pewnością biedniejsza część Sonnery nie darzyła mnie sympatią. Tak samo jak ja
siebie.
Westchnęłam
głęboko, wypatrując jakiegokolwiek znaku pod murami zamku. Nerwowo tupałam nogą,
bo robiło się już późno – słońce wschodziło tu szybko i niedługo cała służba
miała zacząć wstawać z łóżek, aby przygotować wszystko dla rezydujących. A tam,
w dole, nadal nic szczególnego się nie działo. Zaczęło mi mocniej bić serce w
stresie. Nie wiedziałam, co zrobić – zostać i ryzykować odkryciem, czy wrócić i
nie wywiązać się z obietnicy? Ale przecież tak naprawdę zrobiłam to, co
musiałam. Przyszłam na skraj wzgórza, lecz niczego nie zauważyłam…
Moje
rozważania zostały przerwane widokiem pewnej postaci zmierzającej konno do bram
zamku. Zmarszczyłam brwi. To nie było to, czego oczekiwałam. Mężczyzna… tak, z
pewnością mężczyzna, widziałam to po zarysach wyprostowanej, barczystej
sylwetki; nie wyglądał na tutejszego. Żaden Sonneranin nie ważyłby się odwiedzić
zamku o tak wczesnej porze, nawet gdyby była to sprawa życia i śmierci.
Zatrzymał się pod bramą, przy której z pewnością nie stał żaden strażnik.
Miałam wrażenie, że wręcz odczuwam jego frustrację, chociaż nie mogłam nawet
dostrzec wyraźnie koloru jego włosów czy tego, jak był ubrany.
Odwróciłam
wzrok w inną stronę. Tam także działo się coś interesującego. Dwie postacie
przy murach kłóciły się zawzięcie, lecz nie byłam w stanie usłyszeć nawet
szmeru rozmowy. Wzgórze górowało nad miastem i mogłam jedynie podziwiać niemy
obraz ospałego południa.
Kątem
oka zauważyłam, że schodami wyrytymi w skale schodzi bezimienny strażnik bramy.
Na chwilę ten widok poraził mnie i nie mogłam ruszyć żadnym mięśniem. Poranek!
Służba! Moje myśli plątały się w gorączce umysłu, aż w końcu puściłam się
biegiem do zamku.
~*~
Nadal
nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Jakim cudem udało mi się wślizgnąć do
pokoju i udać, że dopiero co się obudziłam? Nie udawało mi się powstrzymać
uśmiechu przez długi czas, dopóki nie znalazłam się w sali powitalnej, w celu
przejścia do wschodniego skrzydła zamku.
Chociaż
weszłam ukrytym przejściem, które prowadziło za krzesłami ezeola i ezael, nie
mogłam nie zauważyć mężczyzny, który dzisiaj rano czekał na otwarcie bram.
Przyjrzałam mu się z ciekawością, starając się jednak rzucać tylko ukradkowe
spojrzenia. Wyglądał o wiele młodziej, niż wydawało mi się na początku. Mógł
mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Przydługie, poskręcane blond włosy i szare
oczy świadczyły o tym, że pochodził z północy. Także jak większość mieszkańców
Khoid był mocno umięśniony i patrzył twardym, mroźnym wzrokiem na wszystko, co
go otaczało. Nie miałam czasu, aby skupić się na detalach jego twarzy. Musiałam
jak najszybciej przejść salę, aby nie zwrócić na siebie jego uwagi. Chociaż
byłam pewna, że nawet mnie nie zauważył.
-
Co cię do nas sprowadza, Emenie z Khoid? – usłyszałam głos Ardana, naszego
ezeola.
Powoli
i cichutko nacisnęłam klamkę drzwi.
-
Hanhanie, powiem wprost: szukam mojego brata, Cohela. On…
Znów
popatrzyłam w stronę mężczyzny z północy i tym razem nasz wzrok się
spotkał. Spłonęły mi policzki i w
przerażeniu wpadłam do następnego pokoju, modląc się w duchu, aby ezeol Ardan
niczego nie zauważył. Nikt nie mógł znajdować się w sali podczas obrad lub
prywatnych spotkań ezeola. Groziła za to kara nawet rosanom. Oddychałam ciężko,
gdy szłam po wąskich, kamiennych schodach wśród ciemności. Zatrzymałam się na
chwilę, żeby się uspokoić. Jeszcze nigdy nie popadałam tak łatwo w panikę.
Miałam wrażenie, że wszystko zmieniły słowa Drianny z wczoraj. A teraz jeszcze
ten Emen, który przybył w poszukiwaniu swojego brata… Widziałam determinację na
jego twarzy, a potem zainteresowanie w oczach, gdy na mnie spojrzał.
Musiałam
go za wszelką cenę unikać, bo oznaczał tylko problemy.
Niestety,
szybko tego samego dnia usłyszałam plotki, że mężczyzna zostaje na kilka dni w
zamku, by załatwić pewne sprawy w związku z poszukiwaniami. A potem natknęłam
się na niego, wychodząc z kuchni.
Stał
w korytarzu, emanując tą swoją determinacją i pewnością siebie, co nigdy u
żadnego południowca nie było tak widoczne. Gdy tylko mnie zobaczył, wiedziałam,
że nie ma odwrotu. Nie mogłam wrócić się do kuchni, więc stanęłam sztywno i wpatrywałam
się w niego, ignorując wszelkie zasady dobrego wychowania.
-
Witaj – powiedział, uśmiechając się szeroko.
Coś
dziwnego czaiło się za tym uśmiechem i znów moje serce szybciej zabiło.
-
Jestem pewien, że to rosanhia przemykała przez salę reprezentacyjną, gdy
rozmawiałem z waszym ezeolem.
-
Nie jestem żadną rosanhią, tylko służącą, panie – odparłam, spuszczając wzrok,
tak, jak mnie tego uczono.
-
Zastanawiałem się, ile usłyszałaś z naszej rozmowy – powiedział, ignorując moje
poprzednie słowa.
Zacisnęłam
szczęki, nie mając zamiaru odpowiadać. Pokręciłam tylko powoli głową, dając do
zrozumienia, że nic nie wiem i nie rozumiem.
Emen
z Khoid pokręcił głową i westchnął.
-
Znam pewną część zasad i możesz być spokojna, nie wspomniałem ezeolowi o twojej
obecności. Zrozum, szukam odpowiedzi na pewne pytania, a jestem pewien, że
rozpoznałaś imię mojego brata…
-
Nie znam żadnych odpowiedzi. Mam swoje obowiązki. Proszę mi wybaczyć, panie –
wydukałam i jak najszybciej go wyminęłam, zanim spróbował powiedzieć coś
jeszcze, bo niemal uwierzyłam w jego dobre intencje.
A
to nie mogło się dobrze skończyć.
__________________________________________________Rozdział jest nieco marny jeśli chodzi o długość i treść, bo pierwotnie miał zawitać na blogu w całości. Ale, oczywiście, wszystko musiało zwrócić się przeciwko mnie: późny powrót z wakacji, aklimatyzowanie się w nowej klasie, prawie godzinne dojazdy do szkoły, remont, a teraz jeszcze tymczasowa przeprowadzka i wyjazd klasowy. Użyję okropnego słowa, za nadużywanie którego szczerze się nienawidzę: masakra.
Tak trudno było mi znaleźć czas i chęci. Przepraszam też za zaniedbanie Waszych blogów. Postaram się jeszcze dziś (czyli 9 września) nadrobić zaległości w komentarzach.
Ok, to chyba na tyle. Odsyłam wszystkich zainteresowanych nowych czytelników, jak i też tych "starych" do zakładki "O opowiadaniu" po naukę lub odświeżenie pamięci. :D
Dziękuję za wsparcie i miłe słowa pod rozdziałem pierwszym :)