wtorek, 9 września 2014

Rozdział II - cz. 1

 „i gniew różny od ognia
pożycza od niego
wielomównego języka”
Zbigniew Herbert, Chciałbym opisać

EMEN

Z wściekłości kopnąłem najbliższą mnie rzecz, którą okazała się być kamienna figurka człowieka na wychodku. A w każdym razie tak mi się wydało, bo postać poturlała się szybko na drugi koniec saloniku. Zabolała mnie stopa, przez co moja furia stała się jeszcze większa i nie uspokoiłem się, dopóki nie rozwaliłem wszystkiego w pobliżu drzwi.
Dopiero wtedy zacisnąłem zęby i zdołałem przekonać samego siebie, że to wcale mi nie pomaga i tak naprawdę może tylko pogorszyć sytuację. Poszukałem więc wzrokiem najbliższej lampy i szybko ją rozpaliłem, chociaż nadal lekko drżały mi ręce.
Dzięki światłu zdołałem zobaczyć o wiele więcej. Pobojowisko nie wydawało się już takie straszne i wielkie, ale może to dlatego, że udało mi się zepchnąć połowę rzeczy w głąb salonu.
Minimalistyczne meble leżały w dziwnych pozycjach przed kominkiem. Trudno było dostać się tam, nie depcząc po jakichś arkuszach i połamanych piórach. Podniosłem jedną z licznych figurek z podłogi. Ta została wykonana z drewna, bardzo rzadkiego surowca tu, na południu. Rozpoznałem ją. Cohel przywiózł ją z Khoid, ze swojego pokoju. Pamiętałem, jak bardzo jej mu zazdrościłem. Przedstawiała ojca naszego ezeola z włócznią wbitą w niedźwiedzia w ręku. Zwierzę ukazano w agonii z niezwykłymi detalami. Nie wiedziałem, kto ją wyrzeźbił. Schowałem ją do głębokiej kieszeni płaszcza jako przypomnienie, że Cohel nie opuścił tego miejsca dobrowolnie. Nie zostawiłby wtedy tej figurki, która była jedyną rzeczą prócz ubrań i ksiąg, którą zabrał z północy. Napisał mi kiedyś, że musiał ją schować przed swoją żoną, która się jej bała. Śmiałem się wtedy, gdyż byłem mały i nie wszystko rozumiałem. Ale teraz wiedziałem, że Sariana nie obawiała się samej figurki, a tego, co sobą reprezentowała. Nadal jednak nie potrafiłem postawić się na jej miejscu i jej strach brałem za irracjonalny.
Po krótkiej próbie odnalezienia jakichś śladów poczułem zrezygnowanie. Jasne było, że ktoś chciał coś tutaj znaleźć. I kto wie, może się udało? Bo, kurwa, ja nie mogłem. Wszystko było jednym wielkim bałaganem. Usiadłem na oparciu sofy i zacząłem się intensywnie wpatrywać w tylną ścianę kominka. Była prawie cała osmalona, ale chociaż dotykałem jej wcześniej, nie dało się wyczuć już ciepła. Dzięki temu mogłem w jakiś – niezbyt przydatny – sposób określić okres zniknięcia mojego brata. Niestety, mogło się to zdarzyć wczoraj lub prawie miesiąc księżycowy wcześniej, gdyż wtedy Cohel napisał ostatni list do nas.
Czułem się bezradny i nie opuszczała mnie wściekłość na samego siebie i tego, kto to zrobił. Dlaczego nie potrafiłem zrobić niczego porządnie? Dlaczego, do jasnej cholery, gdy wybrałem się z pieprzonym listem na południe, nie mogłem go zwyczajnie dostarczyć? Co takiego zrobił Cohel, że ostatecznością stała się likwidacja? I czemu Querynn nie mógł mi niczego wyjaśnić?
Właściwie, nie. To mój brat powinien mi wszystko wyjaśnić. Miałem szczerą nadzieję, że jeszcze żyje, bo bardzo chciałem się z nim policzyć.
W tej chwili poczułem wielką ochotę, by otworzyć tę grubą kopertę, lecz w porę się powstrzymałem. Jeżeli było to coś dla Cohela, to wiedza zawarta w liście mogła być dla mnie wyrokiem. Poza tym obiecałem bratu, że dostarczę mu nienaruszoną przesyłkę. Ciekawe, czy odebrał mój list.
Mogłem to łatwo sprawdzić. Wstałem i zacząłem przeszukiwać pokój. Dość szybko znalazłem odpowiedni dokument, a tuż obok niego natknąłem się na interesujący arkusz papieru. Wyglądał na egzemplarz jakiejś księgi wyrwanej z okładki. Nie było tytułu, za to na pierwszej stronie ktoś przekreślił słowo bezpieczny. Wiedziałem, że Cohel uwielbia zagadki i od razu pomyślałem, że zostawił mi jakieś wskazówki. Przewertowałem szybko strony i odkryłem kilka innych podkreślonych lub przekreślonych słów. Góra, list, zaufanie, miłość, brat. Potem zerknąłem na list, który wysłałem mu trzy tygodnie temu. Ktoś zaznaczył w nim zdanie, w którym obiecywałem dostarczyć przesyłkę w idealnym stanie.
Zrozumiałem przekaz, w końcu nie byłem głupi. Jeszcze zanim wyruszyłem na poszukiwania, chciałem się upewnić, czy to wszystko. Na wszelki wypadek zabrałem jeszcze kilka drobiazgów, lecz nie znalazłem już nic znaczącego.
Stwierdziłem, że ruszę dopiero jutro. Eliach i ja zasłużyliśmy na odpoczynek, a było już zbyt późno, by szukać gospody.


KAIRA

Kolejny poranek, kolejna przechadzka. Wdychałam poranne powietrze, które z każdym dniem stawało się coraz bardziej wilgotne, zwiastując nadejście drugiej pory roku. Rośliny zaczynały ponownie rozkwitać i pewne miejsca w mieście, które widać było ze wzgórza, zaczynały się zielenić. Nareszcie Sonnera przestawała wyglądać jak kamienna pustynia położona nad rozległymi, błękitnymi wodami.
Dzisiaj nie błądziłam bez celu po wielkim, sztucznym ogrodzie, lecz stałam w miejscu, czekając na pewne wydarzenia, o których poinformowano mnie już kilka dni wcześniej. Obejmowałam się ramionami, próbując opanować dreszcze, z pewnością niespowodowane chłodem. Nie do końca chciałam tu być, lecz złożyłam obietnicę i mimo strachu nie ruszałam się z miejsca, obserwując budzących się do życia biedaków, którzy nie mogli sobie pozwolić na marnowanie dnia tak, jak mieszkańcy zamku. Można by w takim razie uznać, że i ja do nich należę i chyba byłoby w tym ziarnko prawdy. Mimo to należałam do tych „zamkowych” i z pewnością biedniejsza część Sonnery nie darzyła mnie sympatią. Tak samo jak ja siebie.
Westchnęłam głęboko, wypatrując jakiegokolwiek znaku pod murami zamku. Nerwowo tupałam nogą, bo robiło się już późno – słońce wschodziło tu szybko i niedługo cała służba miała zacząć wstawać z łóżek, aby przygotować wszystko dla rezydujących. A tam, w dole, nadal nic szczególnego się nie działo. Zaczęło mi mocniej bić serce w stresie. Nie wiedziałam, co zrobić – zostać i ryzykować odkryciem, czy wrócić i nie wywiązać się z obietnicy? Ale przecież tak naprawdę zrobiłam to, co musiałam. Przyszłam na skraj wzgórza, lecz niczego nie zauważyłam…
Moje rozważania zostały przerwane widokiem pewnej postaci zmierzającej konno do bram zamku. Zmarszczyłam brwi. To nie było to, czego oczekiwałam. Mężczyzna… tak, z pewnością mężczyzna, widziałam to po zarysach wyprostowanej, barczystej sylwetki; nie wyglądał na tutejszego. Żaden Sonneranin nie ważyłby się odwiedzić zamku o tak wczesnej porze, nawet gdyby była to sprawa życia i śmierci. Zatrzymał się pod bramą, przy której z pewnością nie stał żaden strażnik. Miałam wrażenie, że wręcz odczuwam jego frustrację, chociaż nie mogłam nawet dostrzec wyraźnie koloru jego włosów czy tego, jak był ubrany.
Odwróciłam wzrok w inną stronę. Tam także działo się coś interesującego. Dwie postacie przy murach kłóciły się zawzięcie, lecz nie byłam w stanie usłyszeć nawet szmeru rozmowy. Wzgórze górowało nad miastem i mogłam jedynie podziwiać niemy obraz ospałego południa.
Kątem oka zauważyłam, że schodami wyrytymi w skale schodzi bezimienny strażnik bramy. Na chwilę ten widok poraził mnie i nie mogłam ruszyć żadnym mięśniem. Poranek! Służba! Moje myśli plątały się w gorączce umysłu, aż w końcu puściłam się biegiem do zamku.

~*~

Nadal nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. Jakim cudem udało mi się wślizgnąć do pokoju i udać, że dopiero co się obudziłam? Nie udawało mi się powstrzymać uśmiechu przez długi czas, dopóki nie znalazłam się w sali powitalnej, w celu przejścia do wschodniego skrzydła zamku.
Chociaż weszłam ukrytym przejściem, które prowadziło za krzesłami ezeola i ezael, nie mogłam nie zauważyć mężczyzny, który dzisiaj rano czekał na otwarcie bram. Przyjrzałam mu się z ciekawością, starając się jednak rzucać tylko ukradkowe spojrzenia. Wyglądał o wiele młodziej, niż wydawało mi się na początku. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Przydługie, poskręcane blond włosy i szare oczy świadczyły o tym, że pochodził z północy. Także jak większość mieszkańców Khoid był mocno umięśniony i patrzył twardym, mroźnym wzrokiem na wszystko, co go otaczało. Nie miałam czasu, aby skupić się na detalach jego twarzy. Musiałam jak najszybciej przejść salę, aby nie zwrócić na siebie jego uwagi. Chociaż byłam pewna, że nawet mnie nie zauważył.
- Co cię do nas sprowadza, Emenie z Khoid? – usłyszałam głos Ardana, naszego ezeola.
Powoli i cichutko nacisnęłam klamkę drzwi.
- Hanhanie, powiem wprost: szukam mojego brata, Cohela. On…
Znów popatrzyłam w stronę mężczyzny z północy i tym razem nasz wzrok się spotkał.  Spłonęły mi policzki i w przerażeniu wpadłam do następnego pokoju, modląc się w duchu, aby ezeol Ardan niczego nie zauważył. Nikt nie mógł znajdować się w sali podczas obrad lub prywatnych spotkań ezeola. Groziła za to kara nawet rosanom. Oddychałam ciężko, gdy szłam po wąskich, kamiennych schodach wśród ciemności. Zatrzymałam się na chwilę, żeby się uspokoić. Jeszcze nigdy nie popadałam tak łatwo w panikę. Miałam wrażenie, że wszystko zmieniły słowa Drianny z wczoraj. A teraz jeszcze ten Emen, który przybył w poszukiwaniu swojego brata… Widziałam determinację na jego twarzy, a potem zainteresowanie w oczach, gdy na mnie spojrzał.
Musiałam go za wszelką cenę unikać, bo oznaczał tylko problemy.
Niestety, szybko tego samego dnia usłyszałam plotki, że mężczyzna zostaje na kilka dni w zamku, by załatwić pewne sprawy w związku z poszukiwaniami. A potem natknęłam się na niego, wychodząc z kuchni.
Stał w korytarzu, emanując tą swoją determinacją i pewnością siebie, co nigdy u żadnego południowca nie było tak widoczne. Gdy tylko mnie zobaczył, wiedziałam, że nie ma odwrotu. Nie mogłam wrócić się do kuchni, więc stanęłam sztywno i wpatrywałam się w niego, ignorując wszelkie zasady dobrego wychowania.
- Witaj – powiedział, uśmiechając się szeroko.
Coś dziwnego czaiło się za tym uśmiechem i znów moje serce szybciej zabiło.
- Jestem pewien, że to rosanhia przemykała przez salę reprezentacyjną, gdy rozmawiałem z waszym ezeolem.
- Nie jestem żadną rosanhią, tylko służącą, panie – odparłam, spuszczając wzrok, tak, jak mnie tego uczono.
- Zastanawiałem się, ile usłyszałaś z naszej rozmowy – powiedział, ignorując moje poprzednie słowa.
Zacisnęłam szczęki, nie mając zamiaru odpowiadać. Pokręciłam tylko powoli głową, dając do zrozumienia, że nic nie wiem i nie rozumiem.
Emen z Khoid pokręcił głową i westchnął.
- Znam pewną część zasad i możesz być spokojna, nie wspomniałem ezeolowi o twojej obecności. Zrozum, szukam odpowiedzi na pewne pytania, a jestem pewien, że rozpoznałaś imię mojego brata…
- Nie znam żadnych odpowiedzi. Mam swoje obowiązki. Proszę mi wybaczyć, panie – wydukałam i jak najszybciej go wyminęłam, zanim spróbował powiedzieć coś jeszcze, bo niemal uwierzyłam w jego dobre intencje.

A to nie mogło się dobrze skończyć.
__________________________________________________
Rozdział jest nieco marny jeśli chodzi o długość i treść, bo pierwotnie miał zawitać na blogu w całości. Ale, oczywiście, wszystko musiało zwrócić się przeciwko mnie: późny powrót z wakacji, aklimatyzowanie się w nowej klasie, prawie godzinne dojazdy do szkoły, remont, a teraz jeszcze tymczasowa przeprowadzka i wyjazd klasowy. Użyję okropnego słowa, za nadużywanie którego szczerze się nienawidzę: masakra. 
Tak trudno było mi znaleźć czas i chęci. Przepraszam też za zaniedbanie Waszych blogów. Postaram się jeszcze dziś (czyli 9 września) nadrobić zaległości w komentarzach.
Ok, to chyba na tyle. Odsyłam wszystkich zainteresowanych nowych czytelników, jak i też tych "starych" do zakładki "O opowiadaniu" po naukę lub odświeżenie pamięci. :D
Dziękuję za wsparcie i miłe słowa pod rozdziałem pierwszym :)